Green School

England ’08

I.

Dzień wyjazdu przywitał nas deszczowym świtem. Po przybyciu na miejsce zbiórki, wyznaczonej na wczesne godziny poranne (uznawane przez niektórych jeszcze za noc), załadowaliśmy bagaże do naszego blisko 50-osobowego wehikułu i po pożegnaniu się z bliskimi oraz dopełnieniu temu podobnych formalności wyruszyliśmy przez mokre polskie drogi – najgorsze, po jakich przyszło nam jechać – do Anglii, celu naszej podróży. Kraju, w którym samochody jeżdżą lewą stroną, gorąca i zimna woda leje się z dwóch osobnych kranów, a zamiast prezydenta rządzi królowa – i to od dobrych kilkuset lat.

Trasa, która, jako się rzekło, prowadziła początkowo przez Polskę, niewiele nas interesowała, a może raczej interesowała nas o tyle, o ile znajdowały się na niej punkty postoju na toaletę. W Niemczech poziom zainteresowania wzrósł tylko nieznacznie, kiedy to w pewnym momencie ktoś zadał nieomal retoryczne pytanie, czy od przekroczenia granicy choć raz zjeżdżaliśmy z autostrady. A dokładnie prawie od przekroczenia granicy, bo zanim zdążyliśmy na tą autostradę wjechać, nas zdążyła zatrzymać straż graniczna, celem oczywiście rutynowej kontroli. Nie wiadomo jednak czym by się to skończyło, jako że wieźliśmy na pokładzie terrorystę jednego ze zbrojnych ugrupowań afgańskich separatystów, który zwrócił uwagę zawsze czujnych polskich mundurowych. Na szczęście nie udało im się znaleźć tej bomby w bagażniku.

Można jednak powiedzieć, że zarówno na polsko-niemieckiej, jak i niemiecko-francuskiej granicy naszym udziałem stał się sen Michała Wiśniewskiego – Keine Grenzen. Z uwagi na brak kontroli paszportowej, przez granicę przejeżdżaliśmy, może nie na pełnym gazie, ale na pewno nie na dwójce. Nawiasem ciekawostka dla fanów motoryzacji – nasz pojazd, jak zapewne wiele tego typu, wyposażony był w aż 8 biegów. Oprócz tego wyposażony był również w system kina domowego, czemu przypisywać należy nasze większe zainteresowanie tym, co się działo wewnątrz autokaru, niż poza nim.

Kolejny istotny, oprócz nierozłącznych postojów na załatwienie potrzeb fizjologicznych, kontakt z rzeczywistością, zapewniła nam angielska kontrola paszportowa, podczas której po wyjściu zostaliśmy przepuszczeni przez gustowny terminal, po czym mogliśmy wrócić do środka i zająć z powrotem swoje miejsca.

Do Wielkiej Brytanii, która, jak powszechnie wiadomo każdemu uczniowi szkoły średniej, jest wyspą, prowadzą trzy drogi: powietrzna, morska i podziemna. Nas dotyczyły dwie ostatnie, a ponieważ Eurotunel był nieczynny, na podbój krainy Brytów udaliśmy się wzorem Juliusza Cezara statkiem, a ściśle – promem. Oczywiście będąc już na pokładzie nie siedzieliśmy w autokarze, lecz zwiedzaliśmy poszczególne poziomy, z otwartym „tarasem widokowym” włącznie. Rejs trwał jakąś godzinę, ale na miejscu okazało, że po przestawieniu zegarków podróż przez Morze Północne zawieruszyła się gdzieś w czasie. Niemniej, nim znaleźliśmy się w Londynie, od którego mieliśmy zacząć zwiedzanie Anglii, podróż nasza trwała blisko dobę. Dobę, w której niewiele było snu, i to snu w ekstremalnych warunkach autokarowych, do czego młodzież jest już mniej przyzwyczajona. Jakkolwiek, po zaparkowaniu pod (i to dosłownie pod) angielskim Tesco, ruszyliśmy na całodzienną wycieczkę po stolicy. Przejazd londyńskim metrem był tyle atrakcją krajoznawczą, co koniecznością w przypadku chęci dostania się w odpowiednie miejsce. I za to trzeba Anglików pochwalić, bo komunikację na tym poziomie (podziemnym) mają zorganizowaną świetnie. Ale za to są bardzo niecierpliwi, o czym zdołaliśmy się przekonać próbując przebić się 50-osobową grupą przez przejścia dla pieszych. I stanowczo za często używają klaksonu.

W Londynie zwiedziliśmy całą masę miejsc, z National Gallery (Galerią Narodową) włącznie. Nie omieszkaliśmy także odwiedzić królowej, jednak rezydentki Buckingham Palace (Pałacu Buckingham) nie było nie tylko w rzeczonym gmachu, ale i w mieście. Komplet dopełniał Big Ben, czyli wieża zegarowa Pałacu Westminsterskiego. Natomiast sprawą, którą potraktuję tutaj zbiorczo, z uwagi na to, iż nie dotyczy ona wyłącznie Londynu ale całego wyjazdu, są wszelkie katedry, kościoły i kaplice. Ich mnogość tak poszła niektórym w niesmak, iż stało się to przyczyną drażliwych konfliktów. Bo przecież „wszystkie wyglądają tak samo”. Cóż, de gustibus, i tak dalej. Tego rodzaju obiektów przewinęło się jednak przez naszą wycieczkę na tyle dużo, iż prawdopodobne jest, że część z nich pominąłem, na dłużej zaś zatrzymałem się jedynie przy kilku.

Koniec końców, wracając do autokaru mogliśmy już odnotować, że widzieliśmy słynne londyńskie czerwone autobusy, niemniej słynne czerwone budki telefoniczne i gwardzistów, oczywiście w czerwonych uniformach. I z wielkimi, puszystymi, czarnymi czapami. Po wyczerpującym (a jakże!) dniu wyruszyliśmy na miejsce naszego zakwaterowania nad wybrzeżem Dorset, aby w końcu zażyć snu na normalnym, choć angielskim, łóżku.

 

II.

Nocleg nasz był zorganizowany na terenie rozległego ośrodka, mieszczącego blisko 200 tzw. mobile homes, czyli w wolnym tłumaczeniu domów na kółkach, lub, jak kto woli, karawanów. Każdy z łazienką, kuchnią z dość niezłym wyposażeniem (do słowa „pełny” w opisie można by się przyczepić), dwiema lub trzema sypialniami, odpowiednio na 4 lub 6 osób, oraz relatywnie przestronnym salonem. Kompleks oferował nam także basen, boiska i inne atrakcje, ale ze względu na brak większej ilości wolnego czasu – bo ten był skrzętnie planowany – okazję skorzystać z tego typu facilities mieliśmy bodaj dwa razy. Przemilczę tutaj drażliwy temat wyżywienia, wspomnę tylko, że kuchnia z kucharkami i z prowiantem jechała razem z nami z Polski i wszystkie posiłki były przygotowywane na miejscu przez polski stuff. Natomiast sprawą godną zainteresowania jest wspomniane już udziwnienie angielskich rozwiązań w urządzeniach sanitarnych. Faktycznie, po zlustrowaniu sytuacji, okazało się że pod lustrem znajdują się dwa krany, przy czym z jednego płynie woda zimna, a z drugiego gorąca. Taka sama sytuacja miała miejsce pod prysznicem. Szczęśliwcy zastali w swoich łazienkach normalne, europejskie krany. Jednakże na tym sprawa się nie kończy, gdyż woda ogrzewana była przy użyciu pieca gazowego, załączanego ad hoc, który sprawiał spore trudności przy próbie ustawienia pożądanej temperatury chociażby kąpieli. A tej nasze ciała domagały się stanowczo, gdyż nie zaznały wizyty w świątyni czystości od blisko 40 godzin.

Problem zimnego prysznica może wydać się śmieszny tym kilku osobom, które zdecydowały się (choć odważyły byłoby tu bardziej odpowiednim słowem) zażyć kąpieli w mrożących krew wodach Morza Północnego. A okazję ku temu mieliśmy już w dzień po przyjeździe, który rozpoczął się od zajęć edukacyjnych, prowadzonych przez nasze grono profesorskie (język polski, matematyka, język angielski). I kierowcy, i przede wszystkim my musieliśmy odpocząć po 40-godzinnej podróży, dlatego ten dzień był dniem bez zwiedzania – podobnych jemu były jeszcze dwa. Natomiast pozostałe mijały nam na objazdowych wycieczkach po kraju anglosaskich potomków, w trakcie których mieliśmy okazję zobaczyć m.in. Królewskie Muzeum Morskie w Portsmouth, wraz z legendarnym okrętem admirała Nelsona Victory, molo w Brighton, katedrę w Salisbury, słynne kamienne kręgi w Stonehenge, łaźnie rzymskie w Bath, katedrę w Bristolu, katedrę w Winchester, oraz dzielnicę uniwersytecką Oxfordu, i to ze wspaniałej perspektywy wieży widokowej.

Mnogość łajb w królewskim porcie mogłaby sprawić, że prawdziwe wilki morskie odpłynęłyby pogrążone w zachwycie. Zamiast tego stała się ona gratką dla naszych amatorów fotografii, wyposażonych w niekoniecznie amatorski sprzęt – co poniektórzy błyskali bowiem obiektywami lustrzanek, które same w sobie jako klasa są dla zwykłych kompaktów tym, czym mercedesy dla fiatów. Ku ucieszy gawiedzi, niektóre ze statków mieliśmy okazję zwiedzić dogłębnie również od środka. Kolejną okazją do pstryków był rejs po porcie, podczas którego dane nam było zobaczyć współczesną flotę Królestwa, kompletowaną zawzięcie przez angielskich miłośników modelarstwa – my widzieliśmy ją w skali 1:1. Nieco starszy natomiast, i zdecydowanie w gorszym stanie był wrak okrętu Henryka VIII, odnaleziony i wydobyty z dna morskiego, a następnie umieszczony w olbrzymim pomieszczeniu, gdzie nieustannie zraszany jest konserwującą substancją – proces ten mogliśmy obserwować z oczywistych względów przez szybę. Ze względu na wojenny charakter okrętów, zaroiło się naokoło od armat, i były to całkiem konkretne działa. Na szczęście wszystkie na emeryturze.

W drodze powrotnej zahaczyliśmy na dłuższy czas o Brighton. Tamtejsze molo jest równie sławne, jak nasze sopockie, i, co trzeba przyznać, o wiele bardziej interesujące, na jego końcu bowiem znajduje się niewielkie wesołe miasteczko, a przez całą długość ciągną się inne atrakcje. Tam po raz pierwszy mieliśmy okazję spróbować Fish and Chips, miejscowego specjału, którego nazwa podpowiada, iż są to frytki z rybą, o czym mogliśmy się przekonać na własne oczy, że tak jest w istocie. Ze względu na niezwykłość, jaka zdawałaby się towarzyszyć opowieściom o tym daniu, byłem rozczarowany – spodziewałem się czegoś bardziej wyszukanego, nie tyle w smaku co w formie podania. Dostałem bowiem talerzyk frytek z umieszczonym na nich filetem rybnym. Na tym skończyły się moje doświadczenia kulinarne, ale nie dlatego, żebym się bardzo zniechęcił do angielskiej kuchni. Faktem pozostaje natomiast, że następnym razem zamówiłem dwa hamburgery w McDonaldsie – nie smakowały wcale gorzej od polskich, być może także ze względu na polską cenę. Mechanizm przeliczania nie zadziałał natomiast podczas moich pierwszych zakupów zaopatrzeniowych, gdzie za całkiem pokaźny ładunek zapłaciłem bodaj 2.40, ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu. Dopiero później dotarło do mnie że na polskie jest to jakieś 10zł, co i tak wychodzi tanio za prawie pięciokilowe zakupy – o ile się nie wie, że 4kg stanowiła woda mineralna. Miłym akcentem na koniec dnia był widok jadłodajni o nazwie „Polskie smaki” – niestety tylko z okien naszego autokaru.

 

III.

Dzień następny przywitał nas ponownie zajęciami edukacyjnymi, w trakcie których rozmawialiśmy o angielskich napisach informacyjnych, jakie udało nam się znaleźć, co było poniekąd naszym zadaniem domowym. Niekwestionowanym liderem zostało ostrzeżenie o obecności żeńskiego personelu w męskiej toalecie oraz egzekwio zakaz spożywania alkoholu na wspomnianym molo, nie wiedzieć czemu umieszczony w pobliżu masztu z polską flagą. Popołudnie zaś minęło nam na zwiedzaniu naszego miasteczka. Z ośrodka można było dojść do niego w pół godziny posuwając się wzdłuż plaży, my jednak dostaliśmy się tam mechanicznie. Dalej autokar zawiózł nas nad skaliste wybrzeże, nad którym pieczę sprawowała latarnia morska – zarówno jedno jak i drugie stało się obiektem miłości naszych obiektywów. Wietrzna pogoda dopełniała tylko obrazu dramatyczności sceny i spędziliśmy na pstrykaniu fotek kilka dłuższych chwil. Jeszcze uroczy widok ze wzniesienia i wracaliśmy na kolację.

Po kolacji zaś, o czym jeszcze nie wspomniano, a co nie może być pozostawione bez należytej uwagi, kwitło życie towarzyskie. Z uwagi na warunki mieszkaniowe przebywaliśmy raczej w małych grupach, a że człowiek jest zwierzęciem stadnym, rodziła się potrzeba spędzania czasu w większym gronie. Zaspokajaliśmy ją właśnie wieczorem, stłoczeniu w domku zawsze gościnnych koleżanek.

Kolejny dzień, mimo złej pogody, obfitował w atrakcje. Na początek katedra w Salisbury, czyli standard. Jeśli chodzi o zwiedzanie świątyń, jedynym miłym zaskoczeniem była pracująca w jednej z nich pani. Kobieta ta okazała się niezwykle serdeczna i rozmowna, a trzeba zauważyć, że rozmawiała z, choć uczącymi się angielskiego, to jednak cudzoziemcami. Konwersująca grupa miała także swoje przedstawicielstwo ze strony naszych anglistek, dzięki czemu rozmowa odbyła się w miarę sprawnie. Na koniec parę fotek i wracaliśmy do autokaru.

Następnym punktem w naszym planie były słynne kamienne kręgi w Stonehenge. Z uwagi na miłośników pamiątek (własnoręcznie wykonanych, dodajmy), spacer pomiędzy kamieniami był zabroniony, mogliśmy obserwować je tylko z uroczego wybiegu ciągnącego się dookoła. Nie sprawiały one wrażenia bardzo szczególnych, ale wyłącznie bez świadomości faktu, że znajdują się tam od kilku tysięcy lat. A pojęcie żuraw kojarzy im się bardziej z ornitologią niż z budownictwem.

Nieco młodsze były łaźnie rzymskie w Bath (nawiasem nazwa miejscowości oznacza kąpiel). Zwiedzanie miało kształt spaceru po zaplanowanej trasie ze swego rodzaju walkmanem, z którego słuchawek słyszeliśmy wirtualnego przewodnika – tak zresztą było w większości obiektów jakie nawiedziliśmy, w większości przypadków istniała też możliwość wyboru naszego ojczystego języka. Tym razem głos lektora opowiadał o owoczesnych realiach, znaczeniu łaźni, jej funkcjonowaniu etc. Z ciekawostek znalezionych w sklepiku z souvenirami interesującą pozycją była książka „Harry Potter” w języku starożytnych Rzymian, czyli po… łacinie. Juliusz Cezar z pewnością byłby zadowolony.

Na koniec wyruszyliśmy do Bristolu, gdzie odbyliśmy spacer po mieście i zwiedziliśmy miejscową katedrę. Zastał nas tam pierwszy deszcz na tym wyjeździe. I był to w zasadzie jedyny dzień, w którym padało.

Nazajutrz, nie zwalniając tempa, zaliczyliśmy, brzydko mówiąc, Winchester i Oxford – i to zarówno dzielnicę uniwersytecką, z której słynie miasto, jak i dzielnicę handlową. Po zwiedzeniu zabudowań uczelni (w tym wieży widokowej z panoramą Oxfordu) udaliśmy się do Christ Church, gdzie notabene kręcono niektóre sceny „Harry’ego Pottera”. Wszechobecność tej postaci mniej dziwi, jeśli pamiętamy, że Harry był Anglikiem. Po spacerze krajoznawczym rzuciliśmy się w wir zakupów. Nie była to, rzecz jasna, jedyna sposobność do wysprzątania swojego portfela, ale za to bez wątpienia największa. I skwapliwie przez nas wykorzystana.

Kolejny dzień, oznaczony w planie nr 8, zwiastował nam ostatnie już zajęcia edukacyjne i ostatnią okazję do kąpieli w Morzy Północnym. Za niedługo bowiem mieliśmy je przekroczyć na pokładzie kursowego promu i więcej nie oglądać mrocznych odmętów tych wód. Ale przed ostatecznym pożegnaniem naszych mobile homes czekał nas ostatni towarzyski wieczór, a właściwie towarzyska noc – najdłuższa, jaką dane nam było przeżyć pod hasłem „kobiety, wino i śpiew”. Nazajutrz jednak przekonaliśmy się, że nie było to zbyt roztropne, z uwagi na młodą godzinę planowanej pobudki. Nie dziw więc, że nasze młode twarze raczej oszczędnie tryskały energią. Po pospiesznym śniadaniu i spakowaniu wszystkich (!) bagaży, wyruszyliśmy do Londynu na ostatni dzień zwiedzania.

 

IV.

Podczas naszego ostatniego dnia zwiedzania w Londynie najwięcej emocji przyniosły nam Katedra Św. Pawła, The London Dungeon oraz szekspirowski teatr The Globe. Ten ostatni głównie za sprawą faktu, że akurat był niedostępny dla zwiedzających, czym wywołał powszechne rozczarowanie i zawód. Z wieży Katedry natomiast mieliśmy szansę oglądać wspaniałą panoramę miasta, gdy tylko pokonaliśmy 530 stopni prowadzących na szczyt przez klaustrofobiczne klatki schodowe. Nie wiadomo, czy nie ciekawszy był jednak widok wewnątrz, ze szczytu kopuły do środka, na maleńkie krzesełka i ludzi, oraz drugi, „odrobinę” niższy, z balkonu ciągnącego się dookoła kopuły, gdzie panuje ponoć wspaniała akustyka pozwalająca słyszeć szeptaną rozmowę z jego drugiego końca.

Londyński Loch z kolei, bo tak tłumaczy się nazwę The London Dungeon, był turystyczną atrakcją, której tematyka – mówiąc najogólniej – oscylowała w granicach szeroko pojętej śmierci. A miejscami, mówiąc szczerze, im bardziej bolesnej, tym lepiej. Całość osnuta była na motywach historii Londynu i miejscowych legend, takich jak choćby Kuba Rozpruwacz czy demoniczny golibroda Sweeney Todd, i w założeniu miała straszyć. Zaś na temat tego, jak to wyglądało w praktyce, każdy ma swoje zdanie. W każdym razie być może byłoby to dla nas bardziej straszne, gdybyśmy więcej z tego rozumieli.

Nie zabrakło więc prezentacji staro angielskiej medycyny, czy losów nieszczęśników, którzy jakimś czynem lub słowem zasłużyli sobie na areszt (bynajmniej nie domowy) bądź tortury, wszelakiej maści i rodzaju. Prawdziwą torturą jednak okazała się dla mnie wewnętrzna walka, czy poddać się łatwo tej swoistej grze, w jaką starali się nas wciągnąć bogato ucharakteryzowani przewodnicy (z których każdy opowiadał o czym innym i w odmiennej części „Lochu”), czy też zaprezentować swoją niepokorność, którą kipiało moje serce. Ostatecznie nie zostałem przez żadnego z owych aktorów poproszono nic z wyjątkiem założenia rąk za głowę, co zresztą tyczyło się całej grupy. Z tym, że początkowo założyłem ręce na głowę… kolegi.

Najgorsze, czy też, jak kto woli, najlepsze, czekało na nas na końcu. Mieliśmy zostać poddani egzekucji bardzo popularną metodą przez powieszenie. Ceremonia odbywała się masowo. Pogrążeni w mroku, siedząc w rzędzie przypięci do swoich foteli zostaliśmy pneumatycznie, podniesieni i przed oczami ukazały się nam zgrabne pętelki. Nie zdążono jednak założyć ich nam na szyje, gdyż w pewnym momencie cały rząd runął znienacka w dół, a twarze nasze rozświetliła niezwykła jasność. Nie było to jednak światełko w tunelu, gdyż przed upadkiem zostaliśmy zgrabnie (i pneumatycznie) wyhamowani. Jak się okazało, błysk ten pochodził z całkowicie nie-anielskiego zastępu aparatów sprzężonych z tą diabelską machiną, które miały uchwycić nasze twarze w chwili apokaliptycznego przerażenia. Zaprawdę, przedstawiały one iście niezgrabne miny. Za skromną opłatą mogliśmy otrzymać taką fotografię uwiecznioną na papierze. W tym samym pomieszczeniu można także było nabyć odbitkę grupowego zdjęcia, które na przywitanie zrobiła nam pierwsza pani przewodnik, zadbawszy zawczasu, abyśmy byli odpowiednio ustawieni, z odpowiednim wyrazem twarzy i odpowiednimi rekwizytami w rękach bądź na szyjach. Mnie do rąk trafił, czy też przypadł w udziale topór, który wnet spoczął na szyi mojego sąsiada.

Jednym z kasjerów owego mrocznego (w istocie panował tam półmrok) zakładu fotograficznego okazał się być Polak. Nie żebym dziwił się obecności rodaków na Wyspach, bo spotykaliśmy ich już wcześniej i zawsze wywoływało to u mnie uśmiech. Jednak usłyszana znienacka rodzima mowa była dla mnie pewnym szokiem. Po prostu nie spodziewałem się zupełnie spotkać w tamtym miejscu człowieka mówiącego po polsku jako native speaker.

Mimo wszechogarniających ciemności wizyta w The London Dungeon była jednym z barwniejszych przeżyć. Niestety jej koniec zwiastował koniec naszej wizyty w stolicy i konieczności powrotu do autokaru. Czekała nas długa podróż do domu.

Najciekawszym epizodem w trakcie drogi powrotnej, była przeprawa promowa, która niosła możliwość wykonania ostatnich już zakupów, za to w strefie wolnocłowej. Zakaz posiadania przy sobie jakichkolwiek ilości alkoholu został tym samym złamany, spora część osób nabyła bowiem jedną bądź też większą ilość buteleczek… perfum. Powodzeniem również cieszyły się słodycze.

W trakcie wielogodzinnej jazdy urządziliśmy sobie maraton filmowy. Uprzejmi panowie kierowcy nie mieli żadnych sprzeciwów wobec kolejnych propozycji połączonych z prośbami wykorzystania pokładowego kina domowego. Leciał więc tytuł za tytułem. Jedna z produkcji zdobyła nawet głębokie uznanie podróżującego z nami stuffu. Kierowcy prawdopodobnie oglądali, tak jak spali – na zmianę. Więc tutaj, ten który nie spał, oglądał, a prowadził ten drugi.

Przyjazd na miejsce, tj. pod budynek naszego Wyspiana, przypadł na okolice godziny 12 p.m. Stęsknieni za swoimi pociechami rodzice, bądź inne upoważnione osoby, przybyli tłumnie aby zabrać bagaż uczestników wyjazdu i ich samych do domu. W czasie, gdy rozpakowywaliśmy nasz autokar, z jego wnętrza słychać było słowa dobrze znanej piosenki, które zacytuję na ostatek:


„To już jest koniec”.

 

Piotr Obłonczek